Bałam się tej dzisiejszej wizyty kontrolnej. Mąż straszył mnie od kilku dni, że zeszło mu na oskrzela, bo on przecież słyszy, że zeszło mu na oskrzela. Mąż zna się na tym, bo jak choruje, to rzadko kończy się to na zwykłym i banalnym przeziębieniu. Był okres kiedy zazwyczaj było to zapalenie ucha, ten okres mamy za sobą, przywitaliśmy okres zapalenie oskrzeli w porywach zapalenie płuc. Głośno więc mówiłam „może nie/mówisz?”, bo faktycznie kaszel paskudny, okropny wręcz, a w nocy jeszcze cały czas walka z gorączką. W myślach zaś klęłam i zastanawiałam się jak ja to wszystko ogarnę. Na całe szczęście na horyzoncie piątkowym pojawiła się wolność. Co prawda dosyć mocno ograniczona do godziny, ale mamy oficjalne pozwolenie na opuszczenie progu domu i potaplaniu się w błocie, bo do piątku ten dzisiejszy śnieg na pewno zmieni swój stan skupienia, a nawet istnienia. Jeszcze tylko niepełne dwa dni antybiotyk i wracamy stopniowo do świata żywych. Nie wiem co ja pocznę z takim nadmiarem czasu wolnego i odzyskanego, zawsze po takim okresie chorowania Małego Księcia następuje u mnie chwila konsternacji…, chyba nie będę miała już wymówek i trzeba będzie się sprężyć:)). Chociaż plany może w dalszej części pokrzyżować mi Mąż. Wrócił wczoraj zbolały, z krzywą miną i bólem w klatce/brzuchu- nie był pewny co do umiejscowienia:). Dzisiaj za to wziął urlop na żądanie i leczy katar. Jak wspomniałam wcześniej, rzadko dosyć kończy się to u niego na przeziębieniu, więc dzisiaj przy okazji kontroli z Małym Księciem i wyrwaniu się z domu wpadłam do apteki i nakupowałam medykamenty. Co gorsza, nie zawaham się ich użyć. Na Mężu. Nie czas na chorowanie, niech przełoży to na inny termin. Teraz potrzebuję spokoju i chwili dla siebie- żebym mogła się skupić i zrobić swoje, a nie robić za pielęgniarkę.
Czyżby?
Opublikowano