Prokrastynacja pełną parą. Na maksymalnym poziomie, a nawet o jedną miarę wyżej. I na nic zdają się zaklinania, wyliczania, mobilizacja, szantażowanie, tłumaczenie i proszenie. Nie mogę ruszyć. Odwlekam, przewlekam, odkładam. Kombinacji-wariacji pełen wymiar. Prawdopodobieństwo porażki rośnie z każdym dniem, a ja nadal tkwię w punkcie martwym. Co dzisiaj znaczy praktycznie tylko tyle, że się cofam. Potrzebny mi porządny kopniak na rozpęd, ale sama nie potrafię się kopnąć, ograniczają mnie niejako kolana. Nastrój umiejscowiłabym gdzieś w okolicach dna. Chęci i siły, poniżej poziomu morza. Jak tu zacząć, jak ruszyć z miejsca? Pomyślę o tym jutro. Powinnam na przełomie styczeń-luty być w pełni zmobilizowana, zwarta i gotowa. Powinnam być pewna i silna. Jestem słaba i mierna. Marność nad marnościami. Źle to widzę!
Styczniowo.
Opublikowano